powrót
Ursula Weber-Kusch - Jaka osoba wywarła wpływ na moje życie

W życiu spotkałam wiele osób, które były dla mnie znakiem. Pomogły podjąć ważne decyzje życiowe i ukierunkowały także w drodze do Polski.
Urodziłam się w Kolonii nad Renem. Mój ojciec był piekarzem, odziedziczył zresztą piekarnię po swoim ojcu. Miał też własny sklep. Rodzice pobrali się w czasie wojny. Ojciec był wcielony do wojska. Nawet po śmierci dziadka w 1941 roku nie udało się mojej babce wyreklamować syna. Ojciec był na froncie wschodnim, później dostał się do łagru w Saratowie nad Wołgą. Wrócił do domu dopiero w 1948 roku. Najbliższym trudno było go rozpoznać. Ten kiedyś postawny, wysoki mężczyzna ważył tylko 45 kilogramów. Mam notatki ojca robione ołówkiem na marginesie wojskowego modlitewnika. Zapisał między innymi nazwiska żołnierzy i miejscowości, z których pochodzili. Te notatki czekają teraz na moje opracowanie.
Ojciec, tak jak i dziadek, byli działaczami Związku Kolping Familie, który skupiał katolicką młodzież rzemieślniczą. Dziadek był nawet przed wojną aresztowany, bo w czasach nazistowskich wszystkie religijne organizacje młodzieżowe były zakazane.

Moi rodzice postanowili, że żadne z nas – mam siostrę i brata – nie musi przejmować rodzinnej piekarni; że może pójść własną drogą. Przyznaję, że to była dosyć nietypowa, nawet – powiedziałabym – bardzo nowoczesna postawa w środowisku tradycyjnie rzemieślniczym, katolickim.
Po maturze, którą zrobiłam 1972 roku, zaczęłam studiować germanistykę i filozofię na kolońskim uniwersytecie. Już po roku zauważyłam, że to nie jest moja droga. Niby wszystko mnie ciekawiło, ale miałam wtedy ogromną potrzebę, żeby robić coś naprawdę sensownego. Dowiedziałam się, że Kościół protestancki organizuje roczny wolontariat dla młodych ludzi. Pomyślałam, że spróbuję… Zdecydowałam się na wyjazd do „Stiftung Tannenhof” w Remscheid koło Wuppertalu i najpierw przez pół roku pracowałam w szpitalu psychiatrycznym na oddziale zamkniętym, następnie na oddziale chronicznie chorych i geriatrycznym. Znalazłam się w dość licznej grupie wolontariuszy; razem ze mną byli chłopcy, którzy odbywali służbę zastępczą oraz młodzież ze szkoły pielęgniarskiej. Tworzyliśmy zgrany zespół młodych ludzi, pełnych entuzjazmu, który rzeczywiście chcieli coś sensownego robić i być z pacjentami. Wielu z chorych nie opuszczało przez lata zakładu. Zaczęliśmy organizować dla nich wycieczki, wyjeżdżaliśmy na koncerty – mieliśmy naprawdę mnóstwo pomysłów.
Opiekunem duchowym i dobrym duchem naszej grupy był pastor Klaus Liske, z którym mieliśmy zajęcia z etyki zawodowej. Pochodził z Pomorza. Kiedyś poprosił mnie o pomoc pielęgniarską dla swojej chorej matki. Gdy chodziłam do niej, zaciekawiły mnie wiszące na ścianach pokoju olejne obrazy, których tematem był krajobraz z rzeką. Dowiedziałam się, że przedstawiają „najpiękniejszą rzekę na świecie – Wisłę”. Było to moje pierwsze zetknięcie z Polską.
Po rocznym wolontariacie zdecydowałam się ukończyć szkołę pielęgniarską w Remscheid. Zafascynowałam się medycyną. Mój starszy brat był już wtedy lekarzem, a ja – jak młody rzemieślnik – chciałam zgłębiać po pracy w szpitalu psychiatrycznym jeszcze inne dziedziny medycyny. W tym czasie poznałam też bardzo ważną dla mnie osobę. Helena była pielęgniarką, starszą ode mnie o 12 lat. Jako mała dziewczynka przeżyła wypędzenie. Z Heleną pojechałam na południe Niemiec, do Tybingi – starego, pięknego miasteczka ze znanymi szpitalami akademickimi. Tam pracowałam przez dwa lata w Klinice Chorób Wewnętrznych na oddziale hematologii, na którym niemal połowę pacjentów stanowili chorzy onkologicznie. Zżyłam się z pacjentami, którzy powracali na kolejne chemioterapie, zdarzało się, że towarzyszyłam im do końca. Poznałam też rodziny moich chorych. Był to jednak okres, który bardzo krytycznie nastawił mnie do możliwości współczesnej medycyny. Przeżywałam w związku z tym pewien kryzys, potrzebowałam nabrać dystansu.
W tym czasie moja koleżanka Helena opowiedziała mi, że oglądała w austriackiej telewizji film o Laskach. Zapamiętała tylko nazwę „Laski” i to, że tam zajmują się niewidomymi; powiedziała jeszcze, że jak kiedyś w życiu będzie miała taki moment, że nie będzie wiedziała, co robić, a będzie chciała robić coś sensownego, to pojedzie do Lasek, by w czymkolwiek pomóc. Wtedy uświadomiłam sobie, że ja jestem właśnie w takim momencie życia.
Nic nie dzieje się przypadkowo. Wkrótce, po powrocie do domu na święta Bożego Narodzenia, w kolońskiej prasie przeczytałam o prywatnej inicjatywie małej grupy osób – zbierali dary dla Lasek. To było tuż przed rokiem 80. Skontaktowałam się z nimi i za ich pośrednictwem otrzymałam adres siostry Odylli Czarlińskiej z Lasek. Napisałam do niej, że chciałabym przyjechać na krótszy lub dłuższy wolontariat. I zjawiłam się w Laskach w 1980 roku na dwa tygodnie; był to w Polsce okres pełen entuzjazmu, można by powiedzieć, że w Laskach wszyscy wtedy byli w „Solidarności”. Nie znałam polskiego, ale nie stanowiło to problemu. Z siostrą Augustyną w kuchni szpitalika porozumiewałam się bez słów – wystarczał uśmiech… Wróciłam do Kolonii „spłukana”, ze względu na obowiązkową wymianę dewiz – za każdy dzień pobytu w Polsce musiałam wtedy słono płacić…
Jak wróciłam do Niemiec, czytałam wszystko, co się tylko dało o Polsce i zatrudniłam się w szpitalu okulistycznym. Uczyłam się też polskiego. Najpierw na slawistyce na uniwersytecie, później brałam prywatne lekcje u doktoranta z Polski.
W tym czasie poznałam ks. prof. Wilhelma Nyssena – osobę, która wywarła ogromny wpływ na moje życie. Był profesorem historii sztuki i patrystyki, duszpasterzem akademickim, ale mówił, że najlepszy tytuł dla niego, i tak powinniśmy się do niego zwracać, to po prostu „proboszcz”. Dzięki ks. Nyssenowi poznałam inne oblicze własnego Kościoła. W Tybindze chodziłam do zboru protestanckiego, bo tam były ciekawe kazania i dobre koncerty. Teraz poznawałam swój własny, katolicki Kościół. Przede wszystkim ksiądz dbał o liturgię; by była piękna i bogata: na mszach mała męska schola wykonywała śpiewy gregoriańskie, stałe części mszy świętej śpiewaliśmy po łacinie – i to wszyscy śpiewali, cały kościół. Raz w miesiącu ksiądz obrządku unickiego odprawiał msze w rycie wschodnim („Liturgia Chryzostoma”). W kościele ustawiano też zwyczajem cerkiewnym ikony tzw. świąteczne – pamiętam ikonę na Boże Narodzenie umieszczoną wśród gałązek świerkowych. Często liturgię na Boże Narodzenie i na Wielkanoc rozpoczynała procesja, a ewangelia była czytana w kilku językach – w tylu, z ilu narodowości byli modlący się. W bursie, którą stanowiły akademiki dla studentów z całego świata, mieszkało co najmniej 40 narodowości… Na Wielkanoc też zawsze kilka osób dorosłych przyjmowało chrzest. Ksiądz utrzymywał wielu uczących się z Trzeciego Świata; wiem, że jeździł też do Rumunii, gdzie miał przyjaciół w Kościele Wschodnim – zawsze się zresztą z niego śmiano, że wyjeżdża z 10 walizkami, a wraca z jedną malutką walizeczką.

Kościół, który zbudował wg koncepcji zaprzyjaźnionego rzeźbiarza Josefa Rikusa, miał bardzo nowoczesne rozwiązania architektoniczne. W dwunawowej bryle z szarego betonu jedna ze ścian była wielkim witrażem. Pamiętam wspaniałą grę świateł, gdy świeciło słońce. Centralnie wisiał ogromny krzyż z Chrystusem Zmartwychwstałym.
Ksiądz Nyssen jako dwudziestoletni mężczyzna trafił do niewoli francuskiej w 1945 roku i był w obozie w Chartres, stworzonym dla specjalnych jeńców: seminarzystów i teologów. Opowiadał nam z zachwytem o katedrze w Chartres, jak cały dzień słońce chodziło wokół kościoła i za każdym razem inna tajemnica wiary na witrażach była oświetlona.
Nasz duszpasterz miał szerokie kontakty. Na spotkaniach u niego pojawiali się ludzi sztuki i nauki, politycy i dysydenci, choćby Tatiana Goriczewa i Lew Kopelew. Miał też wielu kontrowersyjnych przyjaciół, np. Heinrich Böll, oficjalnie nie należący do Kościoła, nawet bardzo krytycznie do niego nastawiony, też się u nas pojawiał na liturgii wielkanocnej.
Z księdzem Nyssenem poznawałam również własne miasto: często w niedzielę prowadził wycieczkę do jednego z dwunastu kolońskich kościołów romańskich. Ale przedstawiał nam nie tylko jego historię i sztukę, ale przede wszystkim teologię architektury. Pamiętam, że w swojej rodzinnej parafii św. Kuniberta, która leży nad Renem, pokazywał małą kryptę, w której cały ciężar sklepienia opiera się na jednym filarze i w której znajdowała się studnia. W tym miejscu w czasie wojny spotykała się potajemnie młodzież katolicka. Dzięki niemu odkryłam naprawdę żywy Kościół. Taką samą otwartość, piękno liturgii, bezpośrednie relacje z ludźmi znalazłam później w Laskach.

W stanie wojennym, gdy po wizycie Papieża troszkę się rozluźniło, dostałam trzymiesięczną wizę i przyjechałam latem w 1983 roku do Polski. Zaczęłam pomagać w laskowskim szpitaliku. Nie znając jeszcze prawie wcale języka, poszłam wtedy z grupą niewidomych na sierpniową pielgrzymkę do Częstochowy jako jedyna sanitariuszka. Nie spodziewałam się, że to taka długa droga. To było dla mnie wejście w Polskę – zobaczyłam z jednej strony te biedne wsie, a z drugiej byłam zaskoczona niesamowitą wprost gościnnością. Witano nas kwiatami, na każdym postoju częstowano, serdecznie goszczono. Zachwyciłam się też krajobrazami. Podziwiałam niewidomych – gdy wprost padałam z nóg, brali mnie pod rękę i prowadzili, a któryś z nich jeszcze miał siłę, idąc, grać na gitarze. Opisałam to przeżycie szczegółowo mojemu ojcu, który ten list przechowywał przez długie lata jak relikwię.
Co ciekawe, to właśnie w Laskach, zetknęłam się z Akcją Znaki Pokuty. Po raz pierwszy też spotkałam Niemców z NRD, którzy przyjeżdżali w ramach tej Akcji, ale nikt nie zdawał sobie sprawy, że dla mnie to także był zupełnie inny świat. Zabawne, bo dzięki Laskom poznałam też ludzi z Kolonii – ze szkoły Montessori, która została założona po wojnie przez Hansa Elsnera, który jako młody chłopak wróciwszy z wojny i związany z młodzieżą katolicką szukał razem z przyjaciółmi nowej pedagogiki, „by nigdy więcej już do czegoś takiego nie doszło”. Szkoły te wprowadzały zupełnie nową pedagogikę – wychowania w wolności i do wolności. Przy czym Elsner zaznaczał, że podobne idee jak Maria Montessori realizowali w Polsce Matka Czacka i Janusz Korczak. Oni wszyscy byli duchowo spokrewnieni i nawet ich idee rodziły się w tym samym czasie.
Mój pobyt w Laskach w końcu przedłużył się do kilkudziesięciu lat. W Warszawie skończyłam germanistykę i uczę niemieckiego niewidomą młodzież. Dodam jeszcze, że jako Niemka nigdy nie doświadczyłam jakiejś niechęci w Laskach i często dopiero po wielu latach dowiadywałam się na przykład, jak jedna z sióstr w czasie pożegnania z ojcem, którego zabierano na stracenie, jako mała dziewczynka zwisała u jego szyi i nie chciała go puścić…, jak inna siostra była aresztowana w Wilnie i torturowana..., a jeszcze inna straciła całą rodzinę w getcie...
Ale mój pobyt w Laskach i ludzie, których tam spotkałam, to jest temat na zupełnie inną opowieść.

Wysłuchała Dorota Giebułtowicz

Ursula Weber-Kusch urodziła się w Kolonii. Od roku 1983 mieszka na stałe w Polsce.
Uczy niemieckiego niewidomą młodzież w Laskach pod Warszawą.
Jest żoną rzeźbiarza Piotra i matką Zosi.