powrót
O niemieckich mitach narodowych

Jako Niemiec nie znam drugiego takiego kraju jak Niemcy, w którym taka przepaść rozdziela teraźniejszość i przeszłość, czyli to, co wpływa na sposób myślenia, na samoświadomość narodową. Przeszłość jest dla Niemców jak daleki, obcy kraj, z którym wielu nie chce mieć nic wspólnego... Jest to częściowo zrozumiałe, bo jak pisze niemiecka autorka Anne Weber (mieszkająca przeważnie we Francji) w swej świeżo (2015!) wydanej książce „Ahnen” [„Przodkowie”] — określonej przez nią samą jako dziennik podróży w czasie — Niemiec stoi w kręgu innych narodowości zawsze jakby z wypisaną winą za „to” (zbrodniczy hitleryzm), a np. żaden Rosjanin nie odpowiada za Gułag, ani Francuz za Rewolucję Francuską lub za kolonizację. I choć oni także mają swoje winy, to jakby schowane za plecami; my natomiast nosimy naszą winę wypisaną na tabliczce na piersiach, i obojętne, jak się obracamy, tabliczka ta wisi zawsze przed nami...
Pokolenie wojny milczało, to znaczy nie powracało do tematu tzw. „Trzeciej Rzeszy”, czasów ich dzieciństwa, młodości; nie mówiło o tym, w co ich rodzice i oni sami wierzyli i co czynili. Ze wstydu? Rzekomo dopiero bunt młodzieży studenckiej w 1968 r. doprowadził do powszechnego zajmowania się straszną przeszłością. Jest to jednak jeden z mitów, bo to co Niemcy nazywają Vergangenheitsbewältigung, a więc rozliczenie się z przeszłością, zaczęło się w Niemczech Zachodnich wcześniej, już za Adenauera, a na szeroką skalę przez głośny na cały świat proces Eichmanna w Jerozolimie w 1963 r.


Przemiana mitu o kraju poetów i myślicieli
Po kapitulacji w maju 1945 r. oszołomienie, ogłuszenie ogarnęło, musiało ogarnąć, nie tylko tych Niemców, którzy ślepo wierzyli w hitlerowski mit o wyższości rasy germańskiej, a w tym przede wszystkim o wyższości Niemców. Nawet ci, którzy ani widzieć, ani słyszeć o tym chcieli, zamykając oczy na to, co się działo w ich kraju, musieli teraz sobie uświadomić, że ten kraj, nazywany przez pokolenia krajem poetów i myślicieli (Land der Dichter und Denker), w oczach całego świata stał się krajem najstraszniejszych, niemal fabrycznie na milionową skalę dokonanych zbrodni, krajem katów (Land der Henker), krajem najohydniejszego barbarzyństwa.... „Der Tod ist ein Meister aus Deutschland”... — „Śmierć jest mistrzem z Niemiec” — pisał wywodzący się z rumuńskiej niemieckojęzycznej rodziny żydowskiej poeta Paul Celan. Ale w pierwszych powojennych latach większość Niemców milczała i słyszeć o tym nie chciała. Powstał wtedy mit, że „myśmy o tym — a więc o Holocauście i wszystkich innych zbrodniach niemieckich — nic nie wiedzieli”. Wstyd powszechny? Hołotę wyłączając, z pewnością powszechny wstyd, bo do członkostwa w partii hitlerowskiej też nikt nie chciał się przyznać, choć przecież było ich aż osiem milionów! I dlaczego, jeśli nie ze wstydu, noblista Günter Grass, cały czas występujący jako moralista, dopiero 60 lat po zakończeniu wojny przyznał się, że jako siedemnastolatek w ostatnich miesiącach wojny zgłosił się na ochotnika do Waffen-SS?


Fakty, które wypadły z ram narodowej historii
I tak po zasłużonej strasznej klęsce, będącej przecież także wyzwoleniem umożliwiającym powrót do człowieczeństwa (co jeszcze nie każdy wtedy tak widział), Niemcy początkowo skoncentrowali się tylko na tym, jak osobiście przeżyć powojenną nędzę, jak pomóc uciekienierom, przesiedlonym i wypędzonym, i jak odbudować leżący w ruinach kraj, co też — nawiasem mówiąc — udało się w nie-socjalistycznej części dość prędko. A o wszystkim, co się działo w latach dyktatury hitlerowskiej, szczególnie podczas wojny, społeczeństwo milczało. Nawet w szkołach, jak uczniowie z tych pierwszych powojennych lat opowiadają, historia Niemiec kończyła się dla nich zazwyczaj Republiką Weimarską, a więc rokiem 1933! A w kręgach historyków zachodnioniemieckich powstał wtedy mit o „przerwanej kontynuacji” historii niemieckiej XX wieku, według której Hitler i dyktatura nazistowska wypadły niby z ram narodowej przeszłości (patrz „Winniśmy?”, BUNT nr. 3 i 4, 2014).


Wschodnioniemiecki mit niewinności
Nie mówię tu o stosunkach w Niemczech Wschodnich, gdzie po kapitulacji w oka mgnieniu reżim hitlerowski został zastąpiony w polityce wewnętrznej przez podobny (wyłączając Holocaust) reżim komunistyczny. Posługując się rozpowszechnianym przez nazistów donosicielstwem (przez komunistów pieczołowicie pielęgnowanym), uwięziono głośniejszych hitlerowców i przy okazji także jako tzw. „wrogów klasowych” potencjalnych wrogów komunizmu pośród inteligencji, przez wiele lat wykorzystując jako więzienie były hitlerowski obóz koncentracyjny w Buchenwaldzie. Propagowano mity, że NRD była spadkobierczynią wszystkiego co piękne i szlachetne w kulturze niemieckiej, a jako państwo antyfaszystowskie nie jest odpowiedzialna za straszne hitlerowskie zbrodnie, przez Niemców w imieniu Niemiec dokonane, obarczając za tą część przeszłości tylko Niemcy Zachodnie. W konsekwencji, w przeciwieństwie do Republiki Federalnej Niemiec, NRD nie zapłaciła ani grosza ofiarom Holocaustu lub bezpośrednio Izraelowi jako zadośćuczynienie lub odszkodowanie za straty materialne (Wiedergutmachung).
A co do przyczyn powstania hitleryzmu historycy wschodnioniemieccy przyjęli mit stworzony przez Związek Radziecki, że to niby prosta linia wiodła od Lutra przez Fryderyka II i Bismarcka do Hitlera.
Można jeszcze wymienić inny z dawnych enerdowskich mitów: przypodchlebiając się swoim sowieckim okupantom stworzono nawet mit o starym braterstwie broni z Rosjanami, do czego trzeba było cofnąć się aż do sojuszu prusko-rosyjskiego podczas wojen napoleońskich! Nawet nowo stworzoną armię NRD umundurowano w pruskim stylu, nie bacząc na to, że mundury te były bliźniaczo podobne do mundurów hitlerowskiego Wehrmachtu (z wyjątkiem orła siedzącego na swastyce), co naturalnie miało też psychologicznie wpłynąć na akceptację nowej armii przez ludność. A że po zjednoczeniu Niemiec po dzień dzisiejszy właśnie na terenie byłej NRD szerzą się ruchy neonazistowskie, to też chyba daje wiele do myślenia!


Zanik dawnych mitów germańskich
Stare, z pokolenia na pokolenie przekazywane mity narodowe uległy w obu państwach niemieckich oficjalnemu i — co nie zmieniło się po dzień dzisiejszy — powszechnemu zapomnieniu, jak np. mit o drzemiącym od dwunastego wieku w górze Kyffhäuser cesarzu Barbarossie, czekającym na swój powrót, gdy go Niemcy w czasach największej potrzeby zawołają. Takimi były też pobożne mity-legendy habsburskie, zaczynające się od Rudolfa, który w trzynastym wieku był pierwszym cesarzem tej dynastii. Albo jeszcze starsze, mające za temat walki Germanów z Rzymianami, jak np. mit o Arminiuszu Hermanie lub mity o Gotach. Próżno by było dopytywać się o to dzisiejszej młodzieży szkolnej! Mity te były, co prawda, wykorzystane propagandowo dla różnych celów nacjonalistycznych, ale — obok religii — utrata wspólnej wiedzy całego narodu jest przecież także utratą łączności społeczeństwa, tak do integracji potrzebnej właśnie w czasach masowego przypływu obcokulturowych i obcoreligijnych imigrantów z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki. Przecież trudności w wzajemnym zrozumieniu w poszczególnych przypadkach mogą być spowodowane już między sąsiednimi narodami europejskimi przez wzajemną nieznajomość narodowych mitów, i to mimo przynależności do tego samego kręgu kulturowego! Podkreśla to ważność roli kultury, w szczególności literatury, i stałego wspierania jej wymiany nie tylko w krajach europejskich, ale na skalę światową.


Mity związane z erą Bismarcka
Dobrze, że obecnie powszechnemu zapomnieniu w Niemczech uległy też mity polityczne związane z erą Bismarcka, a w szczególności późniejsze, związane z I wojną światową, jak mit o niewinności niemieckiej co do wywołania pierwszej wojny (mit propagowany przez ówczesnych historyków niemieckich), lub co do klęski niemieckiej w 1918 r. spowodowanej niby wyłącznie pchnięciem noża w plecy walczącego wojska przez rewolucyjne rozruchy w kraju, tzw. Dolchstosslegende (mit propagowany przez ówczesne naczelne dowództwo niemieckie).
A zniknięcie rasowych mitów hitlerowskich z pamięci narodowej można tylko powitać z radością.


Mit o narodzie kultury
Ze starych mitów pozostał mit o Kulturnation, a więc o narodzie definiującym się kulturą, tzn. nie przynależnością do jakiegoś państwa, a do związanej ze wspónym językiem wspólnoty kulturowej. Idea powstała w XVIII wieku w rozkładającym się cesarstwie, w którym de facto niezależne państwa członkowskie prowadziły między sobą nawet wojny. A po rezygnacji cesarza w 1806 r., jako oficjalnego zwierzchnika Rzeszy, Niemcy straciły nominalną resztę wspólnej państwowości. „Rzesza Niemiecka i naród niemiecki to dwie rzeczy” — pisał Friedrich von Schiller w 1797 r.
(w niedokończonym wierszu zatytułowanym później „Deutsche Größe”), dodając, że „godność niemiecka jest moralną wielkością leżącą w kulturze i charakterze narodu, niezależnie od politycznego losu”.
Mit o tym, że nie państwowość, ale kultura stanowi istotną więź narodu, stał się powszechny pośród inteligencji niemieckiej po 1815 r. w tzw. Związku Niemieckim (Deutscher Bund). Bo faktycznie teraz Niemiec był albo obywatelem pruskim, albo austriackim, saskim, bawarskim, wirtemberskim, badeńskim, itd., ale nie obywatelem niemieckim, bo Związek Niemiecki liczył ponad trzy tuziny niezależnych państw i państewek. Brak narodowej państwowości, tak boleśnie wtedy odczuwany przez Polaków, gnębił także Niemców, choć bez obcego panowania i oczywiście w mniejszym stopniu. Ale tu i tam mamy to zjawisko narodu definiującego się przez kulturę.
Mit ten zachował się w Niemczech w pewnym sensie po dzień dzisiejszy: kilku lewicowych intelektualistów nawet sprzeciwiało się zjednoczeniu Niemiec po upadku komunizmu argumentując, że więź kulturowa wystarczy. A w kulturze, szczególnie w dziedzinie literatury, Niemcy, Austria i niemieckojęzyczna Szwajcaria — ścisłą współpracą, nie bacząc na jakieś tam polityczne prerogatywy, uwidaczniają działanie mitu o Kulturnation po dzień dzisiejszy.


Niemcy sami o sobie
Last but not least: do mitów należy też, co Niemcy myślą o sobie. Według niedawno przeprowadzonej ankiety przez YouGow (brytyjski instytut do międzynarodowego badania opinii publicznej), częściowo opublikowanej 10. VIII. 2015 r. w dzienniku Kölnischer Stadt-Anzeiger, typowy Niemiec (rzekomo) wg ocen respondentów niemieckich jest:
punktualny — 64 %;
obowiązkowy — 59 %;
chętny do pracy — 50 %;
miłujący porządek — 45 %;
jest miłośnikiem piwa — 36 %
przywiązany do rodzimych okolic [w oryginale bodenständig co jest wieloznaczne, może też oznaczyć, że ktoś „stoi obiema nogami na ziemi”, bez wybujałych marzeń itd] — 28 %;
dbający o bezpieczeństwo — 27 %;
kołtuński — 19 %;
władzom, zwierzchnictwu bardzo uległy — 15 %
przemądrzały — 14 %;
małostkowy, drobiazgowy — 13 %;
jest właścicielem ogrodowych figurek krasnoludków — 9 %;
bez poczucia humoru — 9 %;
miły — 8 %;
jest właścicielem owczarka — 5 %;
melancholijny — 1 %;
nie mający zaufania do polityki — 69 %.


Zadziwia, że wybór tych cech jest w dużej mierze raczej negatywny. Co się jednak tyczy cech pozytywnych, takich jak punktualność, obowiązkowość, solidność i umiłowanie porządku, to chodzi tu o cechy, które jako protestancko-mieszczańskie Niemcy sobie chętnie od dawna przypisują. Tak np. pisał gdańszczanin Johann Georg Adam Forster (1754–1794), swego czasu słynny podróżnik i pisarz, który oceniał negatywnie katolików nadreńskich i Polaków, zarzucając im ciemnotę i zabobon. Takie oceny stały się później mitami.


A jak Polacy oceniliby teraz Niemców, czy podobnie? Czy raczej na podstawie starych, przekazanych z pokolenia na pokolenie mitów?
Trudno przecież, i to wszędzie, pozbyć się zatwardziałych przekonań i przesądów, będących podłożem wielu mitów, ale i tu jest nadzieja, że Tempora mutantur... — czasy się zmieniają..., a parafrazując — i mity z nimi!


Erhard Brödner
Autor mieszka w pobliżu Kolonii