powrót
W kolejce do relikwii świętego Sergiusza z Radoneża

Kolejka jest ogromna... „Stoimy tu już z godzinę” — mówią ci, którzy zbliżają się do drzwi soboru. Postanowiłem zostać, jak już przyjechałem do Ławry...
Przede mną mężczyzna, w koszulce bez rękawów mocno opinającej wydatny brzuch, wyraźnie szuka kontaktu. Choć w kolejce przed nim stoją dwie kobiety w chustkach, on zwraca się do mnie.
— Dopiero co krzyżyk na drodze widziałem, taki, który nosi się na szyi, ktoś zgubił. Pewnie łańcuszek pękł. Tłum ludzi, pielgrzymi, nikt nie podnosi. Ja też nie podniosłem. Nie trzeba. Weźmiesz — i nieszczęście gotowe. Bierzesz wtedy na siebie czyjeś krzyże. Wiem z doświadczenia. Podniosłem kiedyś taki krzyżyk, znalazłem go w piasku na plaży, tego dnia spaliło mi się mieszkanie.
— Ale przecież — nie zgadzam się — apostoł powiedział: jeden drugiego brzemiona noście. To znaczy, bierzcie na siebie krzyże bliźnich. A pan mówi, że nie należy innym pomagać, że to niebezpiecznie...
— No, pomagać można, tylko krzyżyków podnosić nie trzeba. A o tych brzemionach to gdzie napisane?
— W Ewangelii, w Liście do Galatów.
— Nie wiem, nie czytałem. To prawda, przyjaciele pomogli. Zebrali pieniądze, żona pracowała u Łużkowa: masz, od oficerów, od budowlańców, jeszcze tam od kogoś... Koniec końców kupiliśmy nowe mieszkanie, i meble — zagraniczne. Mieliśmy krajowe, a kupiliśmy importowane, jak u Kosygina.
— Jednak krzyżyk przyniósł panu szczęście.
— Sam nie wiem... Może i przyniósł... Tak czy inaczej, lepiej nie podnosić.
Milczące jak kamień kobiety w chustkach spoglądały na nas nieprzyjaźnie. Mój sąsiad zaś, widząc, że słucham uważnie, mówił dalej półgłosem.
— Było jeszcze jedno zdarzenie też związane z krzyżykiem. Pracowałem wtedy na budowie. Jako kierownik. Brygada Mołdawian. Jęczą: jacy my biedni. To było akurat w moje urodziny. Kupiłem im skrzynkę wódki, niech wypiją za moje zdrowie, zwłaszcza, że robota skończona, wypłatę dostali, a następnego dnia mieli wyjeżdżać. Siedzą u siebie w kanciapie, piją, jedzą, bo i kiełbasy im kupiłem. Wtedy w sklepie na Priesnie pyszną kiełbasę sprzedawali, pachnącą. Wszedłem, pół szklanki sobie nalałem, wypiłem, wyszedłem na chwilę, wróciłem, znów sobie nalałem i — nic więcej nie pamiętam. Przeleżałem nieprzytomny trzy dni pod kroplówką. Na sygnale mnie do szpitala wieźli, ledwie uratowali. Odzyskałem przytomność, patrzę, nie ma krzyżyka. A krzyżyk był drogi, złoty, z dwukaratowym brylantem. I łańcuszek też był złoty, gruby, bulteriera można by na takim prowadzać. Tak, budzę się w szpitalu... I wszystko staje się jasne... Mołdawianie wyjechali tego samego wieczoru, mieli już kupione bilety. Na palcu sygnet, też z brylantem. Pewnie nie mogli go zdjąć. Dobrze, że palca nie ucięli. Po tym, czego mi dosypali, i tak bym nie poczuł...
Kiedy wyzdrowiałem, żona powiedziała — idź do cerkwi. I przyjechałem wtedy tu, do Ławry. Do księdza na spowiedź. Mówię, tak i tak, miałem krzyż, ukradli mi go Mołdawianie. A on mi na to — ciesz się, bo twoje grzechy z ciebie zdjęli. Teraz, kiedy na stare lata na zdrowiu podupadłem, do Pantalejmona chodzę. On wszystkim pomaga.

Przeprosiłem mojego rozgadanego sąsiada mówiąc: „Pójdę posiedzieć trochę w cieniu, wrócę, jak kolejka będzie bliżej”.

Aleksander Zorin
poeta i pisarz, mieszka w Moskwie
tłum. Maksim Duszkin