powrót
Prof. Zbigniew T. Wierzbicki opowiada o osobach, które wywarły wpływ na jego życie

W grudniu 2013 r. poprosiliśmy Prof. Z. Wierzbickiego o wypowiedź, jakie osoby wywarły wpływ na jego życie. Poniżej publikujemy odpowiedź Profesora:


Na pewno ogromny wpływ mieli Rodzice, a przede wszystkim Matka. Moja Matka z d. Peretiatkowicz pochodziła z Wołynia, spod Łucka, studiowała historię na dwóch polskich uniwersytetach w Galicji — najpierw we Lwowie, potem w Krakowie — wtedy starano się w miarę możliwości zmieniać uniwersytet, nie studiować tylko na jednym. Później zrobiła doktorat w Wiedniu na Wydziale Filozoficznym u prof. Übersbergera z historii środkowoeuropejskiej; pisała o Adamie Czartoryskim. W Wiedniu przyjaźniła się ze Stefanem Zweigiem, który był, jak mi Matka opowiadała — Deutsch Nationaler, chociaż był Żydem, ale wtedy Żydzi byli patriotami niemieckimi, zanim Hitler nie zaczął ich prześladować i wyrzucać z Niemiec. Matka mi opowiadała, że jak jechali razem pociągiem z Wiednia przez Śląsk, to sprzeczała się z Zweigiem, że Śląsk jest polski, a on mówił z emfazą: Nein, Schlesien ist deutsch. Matka była osobą wykształconą, nawet mówiło się w domu, że pewnie jedyną kobietą na Wołyniu z doktoratem uzyskanym na Uniwersytecie w Wiedniu. W Austrii zresztą było łatwiej zrobić doktorat, niż w zaborze rosyjskim. Moja Matka była bardzo liberalna, spokojna, próbowała oddziaływać na nas rozumowo, perswadować; kładła nacisk na naukę, mobilizowała do kształcenia się. Bardzo wcześnie owdowiała, wychowywała sama czwórkę swoich dzieci. Miała kłopoty tylko z najstarszym synem, Mirosławem, który był w Korpusie Kadetów — kolejno w trzech, bo z każdego go wyrzucano. U nas w domu śmiano się, że szkoda, że w Polsce są tylko trzy Korpusy Kadetów (we Lwowie, Chełmie i bodajże Krakowie), bo on już nie ma żadnych szans. Mirek był dosyć bystry, ale leniwy i mało zdyscyplinowany. Drugim synem byłem ja, potem Janusz — który zrobił względnie dużą karierę naukową, bo został profesorem zwyczajnym i rektorem w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu. Tak jak ja zaczął naukę w Rydzynie, ale uczył się tylko pół roku, bo się rozchorował – w Szkole Rydzyńskiej był jednak harcerski reżim, dużo sportu obowiązkowego, on tego nie wytrzymał – co bardzo przebolał. Najmłodsza była nasza siostra Danusia. Zaraz po pierwszej wojnie była moda na imiona słowiańskie — stąd: Mirosław, Zbigniew, Janusz, Danuta.


 


Mój Ojciec pochodził z Warszawy. Jak wybuchła I wojna światowa kończył medycynę w Heidelbergu w Niemczech. Zgłosił się do Legionów Polskich jako ochotnik, aby uniknąć internowania, które mu groziło jako obywatelowi rosyjskiemu. Trafił nawet do I Brygady Piłsudskiego, ale po wojnie tego nie wykorzystał, gdyż nie interesował się polityką. Zajął się praktyką lekarską i wydawnictwami specjalistycznymi. Ojciec po I wojnie zaczął wydawać w Poznaniu pisma: „Orędownik Zdrowia” i „Nowiny Lekarskie”, które rozwinął, bo groziło im bankructwo. Potem przeniósł się do Warszawy, gdzie wraz z lekarzami założył prywatną spółkę i zaczął wydawać miesięcznik „Medycyna”; to było wtedy jedyne polskie czasopismo medyczne, które miało aspiracje naukowe, bo istniało jeszcze drugie — ale żydowskie. To było pismo, które miało większe ambicje, ale też i największe trudności finansowe; w końcu pismo upadło, a Ojciec stracił wszystkie pieniądze, jakie w nie włożył. Później pismo przejęło Warszawskie Towarzystwo Lekarskie i ono chyba wychodzi do dziś. Ojciec zmarł w 1929 r. na gruźlicę. Po śmierci Ojca moja Matka, która miała uprawnienia nauczycielskie, zaczęła pracować, bo do tej pory zajmowała się domem i pomagała Ojcu w wydawaniu pisma. Uczyła w szkołach średnich historii. Przyjęła posadę nauczycielki w prywatnym gimnazjum Niklewskiego w Warszawie, nawet w czasie okupacji tam uczyła, bo ono się przekształciło w szkołę zawodową – handlową. Oczywiście pensja nauczycielska była niewystarczająca na utrzymanie i wykształcenie dzieci. Moja rodzina dużo zawdzięcza w tym czasie wujowi Antoniemu Peretiatkowiczowi — bratu mojej Mamy, który był profesorem, potem rektorem Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, wtedy jeszcze kawalerem, i co miesiąc wspierał nas finansowo.


 


W czasie okupacji w Warszawie W czasie okupacji mieszkaliśmy w Warszawie przy ul. Niecałej w domu Towarzystwa Lekarskiego, gdzie mój ojciec dostał mieszkanie. Po drugiej stronie ulicy moja siostra Danusia miała koleżankę, u której ukrywał się Żyd, bankowiec, i chyba nawet płacił za to, był bowiem przed wojną bogaty. Czasem przychodził do nas i nawet przez pewien czas także u nas przemieszkiwał. Tymczasem na czwartym piętrze mieszkał woźny tamtejszego Tow. Lekarskiego. Ten woźny kiedyś — zdarzyło się to raz czy dwa razy — krzyczał na całe podwórze: „A u doktor Wierzbickiej ukrywa się Żyd!” To było straszne — wyjść i krzyczeć tak na cały głos w czasie okupacji niemieckiej! Przecież to dla nas wszystkich stanowiło ogromne zagrożenie i mogło się skończyć tragicznie! I rzeczywiście, czy on, czy ktoś z lokatorów nas zadenuncjował, w każdym razie zjawili się u nas Niemcy. Zachowywali się jednak bardzo grzecznie, bo na drzwiach mieszkania widniała wizytówka: „dr fil. Wanda Wierzbicka” — oni pomyśleli, że mama jest lekarzem, dlatego tytułując ją „Pani doktor” zaczęli dość uprzejmą rozmowę. Matka rozmawiała z nimi ze spokojem swoją znakomitą niemczyzną, oczywiście wszystkiemu zaprzeczając, tak iż odeszli nie przeprowadziwszy nawet rewizji. Można powiedzieć, że doktorat wtedy bardzo Mamie się przydał! Ponieważ po powstaniu nasze mieszkanie na Niecałej zostało spalone, przenieśliśmy się po wojnie do Poznania.


 


Twórca Szkoły Rydzyńskiej — dyrektor Tadeusz Łopuszański
Od 4 klasy gimnazjalnej uczyłem się w szkole rydzyńskiej. Mamie udało się mnie tam umieścić jako wdowie po lekarzu-legioniście. Od tego momentu osobą, która wywarła na mnie największy wpływ, był niewątpliwie dyrektor szkoły Tadeusz Łopuszański. Był on wybitnym pedagogiem, a poza tym był mądrym człowiekiem, o wielkiej wiedzy, który duży nacisk kładł na kształcenie charakteru, na wychowanie. Szkoła Rydzyńska była szkołą w zasadzie eksperymentalną, chociaż realizowała program szkoły średniej, ale uzupełniony programem pedagogicznym. Była to szkoła z internatem, a nawet było paru uczniów z Rydzyny i okolic, którzy musieli mieszkać w internacie. Łopuszański ich przyjął, żeby szkoła nie była wyobcowaną ze społeczności miejscowej; w czasie badań socjologicznych bowiem, przeprowadzonych przez uczniów z Kółka społecznego w okolicznych wsiach, zaobserwowano, że szkoła jest postrzegana jako szkoła dla wybranych, pochodzących z daleka dzieci zamożnych rodziców czy inteligentów. By takiej opinii przeciwdziałać, dyrektor przyjmował uczniów z okolicy, którzy spełniali oczywiście warunek rydzyński. tzn. „byli zdolni i o dobrych zadatkach moralnych”. Dyrektor Łopuszański kładł duży nacisk na stronę wychowawczą, a nie tylko na kształcenie, powiedziałbym nawet, że bardziej na kształcenie charakteru niż na wiedzę — co na pewno odróżniało szkołę rydzyńską od innych szkół średnich w przedwojennej Polsce.


 


Metody wychowawcze Szkoły Rydzyńskiej
Pierwszym czynnikiem wychowawczym były kółka samokształceniowe prowadzone przez uczniów samodzielnie; nauczyciel przedmiotu był tylko doradcą czy opiekunem kółka, i to nie zawsze. Drugim czynnikiem wychowawczym były ćwiczenia fizyczne. Nie tylko te przepisane w programie szkoły lekcje gimnastyki dwa razy w tygodniu, jak to było przeciętnie we wszystkich szkołach średnich przed wojną, lecz codzienne ćwiczenia 6 razy w tygodniu z wyjątkiem środy, kiedy można było pójść do miasteczka coś kupić czy załatwić jakieś sprawy osobiste. W pozostałe dni tygodnia od godz. 13.30 przez 1,5 godziny organizowano gry sportowe na świeżym powietrzu. Szkoła miała pod tym względem doskonałe warunki: wokół zamku był duży park, ponadto wybudowano przy pomocy uczniów przepisowe boisko sportowe, na którym mogły odbywać się zawody tak jak w ośrodkach miejskich. Cała szkoła była podzielona na zastępy, grupy, które wzajemnie ze sobą rywalizowały i w prawie w każdą niedzielę odbywały się zawody lekkoatletyczne czy rozgrywki między zaprzyjaźnionymi szkołami z Leszna, Rawicza i Poznania. Jednocześnie tępiono tzw. „sportowanie”, czyli wyżywanie się w wynikach sportowych, w biciu rekordów. Ciągle podkreślano, że ćwiczenia i gry zespołowe służą wyrabianiu pozytywnych cech charakteru i zdobywaniu sprawności fizycznej. Taki system wychowawczy zaowocował bardzo dobrymi wynikami sportowymi, bo reprezentacja szkoły z reguły wygrywała z reprezentacjami okolicznych szkół. Myślę, że Łopuszański, który w młodości sam był dobrym sportowcem i wspinaczem górskim (były nawet jeden czy dwa szczyty górskie w Tatrach zdobyte przez niego przed I wojną i nazwane jego nazwiskiem) realizował tę ideę bardzo mądrze.


 


Pedagogika narodowa Tadeusza Łopuszańskiego
System szkolny prowadził do wzmocnienia poczucia odpowiedzialności za grupę i za całość życia. Patrząc na losy wychowanków Rydzyny, myślę, że osiągnięto tu pewien sukces. Dyrektor starał się, żeby każdy z uczniów czuł się odpowiedzialny za jakiś wycinek życia, który jest częścią ogólnego życia narodowego. Można by to nawet nazwać pedagogiką narodową, bo odwoływała się silnie do uczuć patriotycznych — to jedno, potem do poczucia odpowiedzialności za swoją grupę, za szkołę. Wpajano nam, że nie wolno się w życiu separować, myśleć, że jak skończę szkołę i studia, to zajmę się swoim prywatnym życiem, tylko że każdy jest odpowiedzialny za coś w życiu wspólnym, za to, jak ono się rozwija, jaki jest jego poziom tego życia, oczywiście każdy na swoim odcinku życia i pracy zawodowej. A w czym to się wyrażało w szkole? Przede wszystkim w pracy społecznej, w udziale w różnych nie politycznych organizacjach młodzieżowych. W Szkole czuło się wyraźną rezerwę wobec życia politycznego, partyjnego, które bujnie się rozwijało w Polsce międzywojennej, a które jednocześnie miało wiele ujemnych cech. Łopuszański uważał, że wychowanie powinno być apolityczne, niepartyjne; nie zachęcał więc uczniów do interesowania się partiami czy walkami politycznymi. W szkole były prenumerowane dwie gazety — jedna rządowa, o ile pamiętam „Gazeta Polska”, a druga opozycyjna, narodowa. Gazety były wykładane w tzw. „kąciku prasy”, na jednym z szerokich korytarzy zamkowych, gdzie uczniowie najstarszych trzech klas, licealiści, mogli je czytać. Młodszym uczniom nie wolno było nimi się interesować. Jak przyszedł ktoś z młodszej klasy, to często sami starsi uczniowie zwracali mu uwagę: „to nie dla ciebie”; natomiast nauczyciele tego nie kontrolowali. Ja byłem sześć lat w Rydzynie, najpierw w gimnazjum, potem w liceum, i pamiętam, że odczuwałem to jako pewną dyskryminację, bo byłem przyzwyczajony w domu do przeglądania prasy; moja Matka często czytała nam gazety i z nami je omawiała; była to zwykle prasa piłsudczykowska, bo ojciec był legionistą. Jako gimnazjalista siadałem więc czasem w „kąciku prasy”, nie przejmując się uwagami starszych kolegów. Tadeusz Łopuszański co pewien czas organizował pogadanki, w których potrafił przedstawić bardzo wnikliwie i przekonująco problemy społeczne i ekonomiczne w Polsce, w tym również polskie wady, m.in. niechęć do zawodów związanych z gospodarką oraz do poświęcenia się studiom ścisłym, w tym i ekonomicznym. Ubolewał, że absolwenci naszych szkół średnich myślą głównie o studiach humanistycznych, a potem o urządzeniu sobie możliwie szczęśliwego prywatnego życia, pracy w wybranym fachu, a pozostają obojętni na to, co się wokół dzieje w społeczności lokalnej — wsi czy miasteczku. W szkole istniało np. Kółko zagadnień społecznych, którego uczniowie zajmowali się dobrowolnie pracą społeczną w okolicznych wsiach — Dąbczu, w Moraczewie czy w samej Rydzynie. Przejawiało się to w organizowaniu odczytów, drużyn sportowych, skautowych (choć w samej szkole nie było harcerstwa, bo Łopuszański uważał, że sam styl życia w szkole jest harcerski i wprowadziłoby to niepotrzebny podział). Czasem była to intensywna działalność pozaszkolna, mimo że od uczniów wymagano przede wszystkim dobrych wyników w nauce i niezaniedbywania obowiązków. To się dobrze sprawdzało w praktyce życia szkolnego. Łopuszański umiał także wzbudzić zainteresowanie uczniów dla problematyki gospodarczej. W czasie pogadanek uczulał nas na problem zacofania gospodarki polskiej w stosunku do innych państw, przede wszystkim Niemiec. Ciągle się o tym mówiło, jak jesteśmy opóźnieni i że trzeba to koniecznie zmienić. Potrafił rozbudzić wśród uczniów zainteresowania gospodarcze i bardzo się cieszył, jeśli ktoś w tym kierunku poszedł na studia. I co ciekawe w sprawozdaniu o Szkole, które napisał po wojnie, jest takie zestawienie, że większość absolwentów polskich szkół średnich wybierała jako wyższe studia kierunki humanistyczne, tymczasem w Rydzynie było odwrotnie, większość wybierała praktyczne kierunki kształcenia: politechnikę, Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego, ekonomię. Tadeusz Łopuszański olbrzymią wagę przywiązywał do mówienia prawdy. W swoich pogadankach bardzo często mówił o znaczeniu prawdy w życiu publicznym i umiał w sposób przekonujący przedstawić, jak wielkie znaczenie ma dla życia w Polsce trzymanie się prawdy. Za kłamstwo, jeśli uczeń się nie poprawił, potrafił usunąć nawet ze szkoły, niezależnie od wyników w nauce. Kto w przedwojennej Polsce za ściąganie usunąłby ucznia ze szkoły?! A w Rydzynie nie było ściągania. W starszych klasach nauczyciel nawet podczas sprawdzianu wychodził z klasy, szedł do pracowni czy czytelni, a uczniowie sami pisali tzw. klasówki. Nie mogę oczywiście dać gwarancji, że nikt nie ściągał, ale jeśli ktoś to czynił, musiał ukrywać się — nie tylko przed nauczycielem, ale i przed kolegami, bo czuł, że jest to naganne i spotka się z dezaprobatą kolegów. Pamiętam jak dziś sytuację, gdy przyszedł do naszej klasy nowy uczeń, a na klasówce nauczyciel wyszedł, wtedy zwrócił się do sąsiada o pomoc, a on odpowiedział krótko: „U nas się nie ściąga”. To wbijanie do głowy, że jest to oszustwo, że kłamstwo jest najgorszą rzeczą, jakoś przebijało się stopniowo do mentalności uczniów. Szkole Rydzyńskiej pod mądrym kierownictwem Łopuszańskiego bardzo wiele zawdzięczam — ona ukształtowała mnie na całe życie.


 


(Wysłuchała Dorota Giebułtowicz, grudzień 2013).


 


Zbigniew T. wierzbicki Absolwent szkoły w Rydzynie, wstąpił na Wydział Prawno-Ekonomiczny UAM w Poznaniu. Wybuch wojny przerwał jego studia, pracował w założonej wraz z matką średniej Szkole Handlowej i uczestniczył w tajnym nauczaniu w Nałęczowie. Po zakończeniu działań wojennych, ponownie wstąpił na Wydział Prawny UAM, gdzie w 1947 r. uzyskał dyplom magistra praw. Po uzupełniających egzaminach uzyskał w 1948 r. dyplom Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, a w 1949 na Uniwersytecie Poznańskim stopień doktora filozofii. W 1952 r. rozpoczął badania socjologiczne na terenie wsi Żmiąca, na podstawie których w 1963 r. zrobił habilitację. W 1973 r. otrzymał nominację na profesora nadzwyczajnego. W 1980 r. Rada Naukowa Wydziału Instytutu Filozofii i Socjologii PAN powzięła uchwałę o nadaniu mu tytułu profesora zwyczajnego, lecz ta uchwała została przetrzymana przez Biuro Personalne Prezydium PAN ze względów politycznych. Nominację tę otrzymał dopiero w 1989 na UMK w Toruniu, gdzie wykładał socjologię w latach 1984-1994.