powrót
Profesor, który umiał słuchać

Pożegnaliśmy naszego Redaktora.
I choć śp. prof. Zbigniew T. Wierzbicki od prawie trzech lat nie angażował się już w wydawanie „Buntu…”, ale zawsze chętnie słuchał naszych sprawozdań, po czym zwykle zadawał trzy pytania: Kiedy będzie nowy numer? Jaki mamy nakład? Czy jest jakiś odzew ze strony czytelników?
Wcześniej nasz Naczelny był prawdziwym redakcyjnym omnibusem. Sam pisał większość tekstów, adiustował nadesłane artykuły i robił skrupulatną korektę całego numeru.
I właściwie nie Jego wielka erudycja, na tle której blado niekiedy wypadało nasze późno
PRL-owskie wykształcenie, ale to świetne oko starszego pana do odnajdywania błędów i literówek, wywoływało nasze największe zawstydzenie.
Nasz Naczelny lubił przygotowywać staromodne makiety szykowanych numerów z naklejonymi na arkusze kolumnami tekstu i podoczepianymi do nich przy pomocy szpilek małymi karteczkami, na których robił dopiski i komentarze. Wszystko było oczywiście na papierze makulaturowym — zgodnie z zasadami ekologii.
Z uroczą dezynwolturą podchodził natomiast do kwestii opracowania technicznego. Wycinał na przykład z jakiejś gazety małe, pokryte „morą” zdjęcie i proponował: Bardzo pasuje mi do tematu, powiększmy je i dajmy na okładkę.

* * *

W moim życiu miałem szczęście poznać kilku znakomitych profesorów. I wiem, co profesorowie lubią najbardziej. Oczywiście przemawiać ex cathedra!
Tylko Ten się wyróżniał. On najchętniej słuchał!
Ze Zbigniewem Wierzbickim łączyły mnie więzi rodzinne. Pamiętam, jak w latach młodzieńczych hodowałem na tych relacjach własną próżność, bo, myślałem sobie: skoro Wuj Profesor poświęca mi tyle uwagi, to musi oznaczać, że docenia mój intelekt. Po jakimś czasie połapałem się w czym rzecz. Profesor miał po prostu taką metodę badawczą. Każdy rozmówca był dla niego potencjalnie ważnym źródłem informacji.
Przypuszczam, że Zbigniew Wierzbicki wybierał sobie takie dziedziny aktywności, które, w skrócie rzecz ujmując, polegają na zdobywaniu wiedzy o człowieku u samego źródła. Dlatego po studiach humanistycznych i doktoracie z filozofii zajął się socjologią. I co ciekawe, choć wychowany w mieście, w rodzinie z pochodzenia ziemiańskiej i inteligenckiej, wybrał socjologię wsi.
Prawdopodobnie najciekawsze doświadczenie w bogatym dorobku naukowym prof. Wierzbickiego zawiera się w krótkiej nazwie: Żmiąca. Do prowadzenia badań socjologicznych w tej miejscowości pod Limanową (obecnie nazywanej najdłużej badaną socjologicznie wioską na świecie, bo pierwsza monografia na jej temat powstała w 1903 r.) namówił Go na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku słynny socjolog Stanisław Ossowski. Wierzbicki prowadził tam badania przez kilkanaście lat. Robił to z ogromną determinacją, ryzykując poważne kłopoty, ponieważ przez większość tego czasu nie miał stałego zatrudnienia.

Wyobrażam sobie, że nasz Redaktor w swoich rogowych okularach z grubymi szkłami musiał na początku jawić się miejscowym trochę jak ten „profesor mniemanologii stosowanej” z zabawnych skeczy Jana Tadeusza Stanisławskiego.
Młody socjolog Michał Łuczewski, który już w XXI wieku kontynuował badania w Żmiącej, tak to zrelacjonował:
Od samego początku Wierzbicki napotykał bardzo poważne trudności… Jak wspomina jedna z gospodyń: „Tego Wierzbickiego to tak nieśmiało się traktowało. On tak strasznie chciał rozmawiać, a nie wiedziało się — kto to, nie miało się ochoty na długie rozmowy. Chciał, żeby go przenocować, a my nie mieliśmy jedzenia nawet dla siebie” (…)
„Na początku ludzie się Wierzbickiego bali — [to słowa innej mieszkanki Żmiącej — Red. ] — Nie wiedzieli, kto to, co chce, po co łazi. Tym bardziej, że miał taką teczkę, a nikt nie wiedział, co w niej jest. On tak chodził po polach, rozglądał się i pytał. A ludzie nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Jak raz takie pyzy robiłam, a on tak strasznie się patrzył na wszystko, to nie wiedziałam jak się ruszać, żeby było dobrze”.
Przypomnijmy, że był rok 1952. Podobnie jak wiele innych wsi podgórskich, Żmiąca stała się terenem walk partyzanckich, a jej mieszkańcy ofiarami terroru organów bezpieczeństwa… Do każdego obcego odnoszono się z dużą nieufnością i rezerwą, zwłaszcza zaś do kogoś, kto utrzymywał, że jest „socjologiem” i chce przeprowadzić „badanie wsi”. Wierzbicki wzbudzał więc podejrzenia zarówno władz, jak i miejscowej ludności.
A tak Łuczewski podsumowuje rezultaty tej niezwykłej, wieloletniej „partyzantki” naukowej prof. Wierzbickiego w Żmiącej:
Autor dokonał tak dokładnego oglądu wsi, że zapewne już żaden polski badacz nigdy nawet nie zbliży się do tego ideału. W jego pracy można znaleźć wszystko: od niemal setki charakterystycznych dla wsi powiedzonek, przez „wskaźnik nosa” jej mieszkańców [pomiary antropologiczne klasyfikujące nosy na różne kategorie ze względów na ich rozmiary — Red. ], po analizy zadłużeń gospodarstw, procesu unarodowienia chłopów oraz opis świata magicznego, miłości ludowej itp.
Naprawdę wszystko. Wierzbicki zawiązał w Żmiącej nowe przyjaźnie, a zaufanie, jakim darzyła go część mieszkańców wsi, była tak duża, że zgromadził ponad 200 listów prywatnych i 17 napisanych specjalnie dla niego pamiętników. Obecność socjologa w Żmiącej zaznaczała się tak silnie, że powstało kilka poświęconych mu wierszowanek, a nawet swego rodzaju legend.
 (Michał Łuczewski „Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej”, Toruń 2012 r., s. 48-50).

* * *

Trudno omówić w krótkim wspomnieniu wszystkie aktywności prof. Zbigniewa Wierzbickiego. Niedługo po wojnie wiele energii poświęcał ożywianiu autentycznego, a nie wprowadzanego nakazowo, ruchu spółdzielczego.
Równocześnie próbował przeciwdziałać szerzącej się w Polsce na ogromna skalę pladze pijaństwa. W latach pięćdziesiątych z sukcesem wydawał przez kilka lat miesięcznik „Zdrowie i trzeźwość”, ale gdy nakłady zaczęły dochodzić do stu tysięcy, a pismo zyskało aprobatę Kościoła i świetnie rozchodziło się w parafiach, władze szybko odebrały mu koncesję. Nie ustępował. Zajął się propagowaniem ruchu AA, metodycznie, w nieskończonej liczbie prelekcji przyswajając naszemu społeczeństwu zasady 12 kroków samopomocowego ruchu osób uzależnionych od alkoholu. A w latach siedemdziesiątych, podczas jednego z oficjalnych hucznych kongresów pod hasłem „walki o trzeźwość społeczeństwa” w Pałacu Kultury nie wytrzymał i ogłosił publicznie, że w Polsce bardzo trudno jest zwalczać pijaństwo, ponieważ jest ono immanentnie związane z panującym ustrojem politycznym. Ten moment szczerości kosztował Zbigniewa Wierzbickiego załamanie kariery naukowej; dość powiedzieć, że musiał kilkanaście lat do przełomowego roku 1989 czekać na „belwederski” tytuł profesora zwyczajnego.
Z równą pasją, jak w ruch antyalkoholowy, angażował się w różnorodne działania w obronie naszego środowiska naturalnego. Na gruncie socjologii twórczo rozwinął ideę zrównoważonego rozwoju terenów wiejskich i nadał ekologii szeroki kontekst społeczny. „Sozoekologia społeczna” to ulubiony termin Profesora i tak zatytułowany jest ostatni podręcznik akademicki, który opublikował (Toruń 2008).
A w praktyce walczył w obronie terenów przyrodniczo zagrożonych w Polsce. Ostrzegał przed „zadeptaniem” Tatr. Narażając się zwłaszcza miłośnikom narciarstwa, domagał się całkowitego wstrzymania w tych górach rozbudowy infrastruktury turystycznej. Każdy alert ekologiczny wzbudzał w nim potrzebę działania. Pamiętam, z jakim trudem w lutym 2007 roku wyperswadowaliśmy mu podjętą spontanicznie decyzję dołączenia do obrońców Doliny Rospudy, tłumacząc, że w jego wieku i przy jego stanie zdrowia nie jest najszczęśliwszym pomysłem zamieszkanie zimą w leśnym obozowisku ekologów.
Nie można zapominać o wielu inicjatywach edukacyjnych podejmowanych przez Profesora. W latach osiemdziesiątych jako remedium na zastój intelektualny w naszym państwie, organizował — mobilizując do współpracy wielu znanych wykładowców akademickich — cykle niezależnych wykładów z różnych dziedzin humanistycznych. Było to możliwe dzięki szyldowi Towarzystwa Wolnej Wszechnicy Polskiej.
Zawsze kierowały nim wartości, które sam wyniósł ze swojej szkoły — eksperymentalnego gimnazjum męskiego w Rydzynie. Dlatego tak bolało go, że elity polityczne III RP, nie wykazały żadnego zainteresowania reaktywowaniem tej świetnej szkoły i właściwie usankcjonowały rabunek dokonany przez komunistów w 1945 r. na majątku Fundacji książąt Sułkowskich (przeszło dwa tysiące hektarów ziemi), który w okresie międzywojennym zapewniał szkole utrzymanie.
Najmniej, jak mi się zdaje, pociągała Zbigniewa Wierzbickiego polityka. W lat 1980-81 doradzał wprawdzie rolniczej „Solidarności” (przed internowaniem uchroniło go stypendium naukowe, na które wyjechał do Paryżu; esbecy najwidoczniej o tym nie wiedzieli, bo w nocy 13. grudnia wpadli do mieszkania i napędzili strachu żonie Profesora, dzielnej i kochanej Cioci Wandzi), pojawił się również jako społeczny ekspert przy Okrągłym Stole. Ale w międzyczasie uczestniczył też w pracach reżimowej Rady Konsultacyjnej. Był bardzo autonomiczny w swoich wyborach, dlatego nie przejmował się zanadto opinią środowisk opozycyjnych, ale po latach przyznał, że nigdy nie nasłuchał się tyle czczej gadaniny, co podczas tych spotkań u gen. Jaruzelskiego.

* * *

Do późnej starości Zbigniew Wierzbicki imponował nam niezwykłą energią i dyscypliną wewnętrzną. Żartowaliśmy, że jest chodzącą reklamą naszego pisma. Trudno było zastać go w domu, bo każdego dnia miał jakiś wykład, konferencję albo zebranie gremium społecznego, które najpewniej sam zainicjował. Potrzebował dużych wyzwań. Wiosną 2008 roku (miał wtedy 89 lat!) postanowił wziąć udział w Marszu Żywych. O świcie 1 maja wsiadł do autokaru, który wiózł do Oświęcimia grupę młodzieży z Warszawy. Na miejscu okazało się, że do przebycia są nie tylko trzy kilometry z Auschwitz do Birkenau, ale jeszcze spory kawałek dojścia z parkingu i oczywiści powrót. Ale przeszedł całą drogę niosąc nad głową transparent z napisem: „Byliśmy, będziemy z Wami w myślach i w sercu — Wolna Wszechnica Polska — Bunt Młodych Duchem”. Wrócił tego samego dnia późnym wieczorem zmordowany i głodny, bo nie miał nawet czasu, żeby coś konkretnego zjeść.
Było nam przykro, że nie wywołał swoją obecnością  żadnego zainteresowania. Trudno zresztą się dziwić, bo Marsz Żywych to masowa manifestacja, której głównym celem jest pokazanie w Dniu Pamięci o Holokauście jedności Żydów z Izraela i diaspory. Indywidualnymi gestami solidarności nikt tam sobie głowy nie zaprząta.
Ale właśnie taka: szlachetna w swej empatii i bezinteresowności, a jak kto woli: naiwna i niepraktyczna była aktywność społeczna naszego Redaktora. On sam, wiedząc doskonale, że posługuje się terminem ze słownikowego lamusa, lubił nazywać ją pracą organiczną.

* * *
Zbigniew Wierzbicki ostatnie lata swojego życia poświęcił „Buntowi Młodych Duchem”. Krótko, ale wymownie zdefiniował program naszego dwumiesięcznika: „Niezależne, niesubwencjonowane pismo o tematyce historycznej, społecznej i ekologicznej”. Zwłaszcza dwa pierwsze przymiotniki są determinantą, która sprawia, że nigdy nie podbijemy polskiego rynku medialnego. Ale za to mamy ten luksus, że nie musimy w imię tzw. wyższych racji firmować własnymi nazwiskami żadnych niemiłych nam politycznie czy ideologicznie treści.
Stworzył czasopismo, którego łamy otarte są dla różnych poglądów. Sam głosił na tych łamach swój pozytywistyczny program nie zważając na mody czy nastroje społeczne. Często drażnił patriotycznie nastrojonych czytelników krytykując bezsens powstań narodowych, wytykając marszałkowi Piłsudskiemu dyktatorskie zapędy czy piętnując zgubną dla Polski politykę rządu sanacyjnego w 1939 r. Ale nigdy nie odbierał głosu swoim oponentom, przeciwnie, chętnie publikował teksty polemiczne — nawet te napisane w sposób obcesowy. Nieodmiennie powoływał się przy tym na rzymską maksymę: audiatur et altera pars (trzeba wysłuchać drugiej strony). Któż jeszcze stosuje tę zasadę w polskich mediach?
Staramy się kontynuować taką linię pisma. W końcu Profesor przez 16 lat czegoś nas nauczył.
Jacek Giebułtowicz