powrót
Grażyna Śniadecka

Nie była sanitariuszką ani łączniczką. W oddziale partyzanckim „Robota" w zgrupowaniu „Ponurego” walczyła jako strzelec. Jaka pozostała we wspomnieniach rodzinnych? Jerzy Stępniewicz wspomina siostrę swojej Mamy.


Z sióstr Śniadeckich, w prostej linii spadkobierczyń Jędrzeja Śniadeckiego, losy najmłodszej z nich są najbardziej znane i najbardziej tragiczne. Wszystkie trzy siostry Śniadeckie znalazły się w czasie wojny w AK. Najszybciej najmłodsza z nich Grażyna. Zaczęła swoją wojnę, jeśli wierzyć wspomnieniom jej siostry Romy, już jesienią 39 roku od zbierania i melinowania powrześniowej broni w Szeligach pod Warszawą, gdzie część rodziny znalazła schronienie u zaprzyjaźnionych właścicieli majątku Państwa Jawornickich. Błyskawicznie też trafiła do konspiracji bo już w 1940 roku. Miała raptem ukończone piętnaście lat i rozpoczęty szesnasty. Jeszcze młodszy był jej kolega Adaś Wolf, który zginął w tym samym co ona roku w zgrupowaniu „Ponurego” o miesiąc wcześniej od Grażyny — miał 17 lat, gdy zginął.
 Najlepiej chyba jej losy są zebrane i opisane w sporej biograficznej notce internetowego bloga „Na Wykusie” autorstwa dr Marka Jedynaka (http: //ponury-nurt.blogspot com /2013/04/grazyna-maria-sniadecka-grazyna.html) do której wkradło się jednak kilka drobnych nieścisłości, które poniżej staram się sprostować:
Biały Dwór (koło Pińska) był o tyle „rodzinnym majątkiem”, że należał do wdowy po kuzynie Romana Śniadeckiego — Henryku Skirmuncie. Roman dzierżawił ten majątek za pośrednictwem jego brata Romana Skirmunta z Porzecza, za symboliczną złotówkę rocznie. W drugiej połowie lat trzydziestych zrezygnował z dzierżawy i w końcu osiadł w leśniczówce Białowiż-Subiczyn koło Ostek2. Rodzinnym majątkiem ojca Grażyny, a mego Dziadka były Kościukowicze pod Mozyrzem, które po pokoju ryskim pozostały za kordonem. Zgadza się to, że jej starsza siostra Irena3 prowadziła wraz z Ojcem majątek Biały Dwór, ale nie była wtedy jeszcze zamężna.
Grażyna uczyła się najpierw w gimnazjum w Maciejowie, gdzie ukończyła III klasę i dopiero po wylądowaniu w Warszawie trafiła do Szymanowa, gdzie u sióstr niepokalanek kontynuowała tajną już naukę. W 1936 roku ukończyła szkołę podstawową. Do Szymanowa jeszcze przed wybuchem wojny trafiła też jej siostra Roma, która tak samo kończyła gimnazjum w Maciejowie.
W chwili wybuchu wojny była na wakacjach u Ojca w Białowiżu koło Ostek. Z powodu wojny wakacje nieco przeciągnęły się. Roman Śniadecki miał telefon tzw. „towarzyski” wspólny z placówką KOP-u. Z podsłuchanej przypadkiem przez Babkę Jankę rozmowy dowiedział się o wkroczeniu sowietów i zaatakowaniu przez nich placówek KOP-u 17 września. Roman nie czekał, znał ich doskonale — walczył z nimi w czasie rewolucji, w wojnie polsko — bolszewickiej, a po tej wojnie jeszcze z czerwonymi bandami dywersyjnymi, gdy był wicestarostą w Pińsku. Natychmiast kazał spakować, co się dało do plecaków, i od razu wyruszyli w drogę. Częściowo pieszo, częściowo przygodnymi środkami lokomocji dotarli do majątku państwa Jawornickich w Szeligach pod Warszawą. Był to umówiony całe lata wcześniej punkt zborny całej rodziny w razie niespodziewanych wypadków. Kresowiacy byli przewidujący i bynajmniej nie naiwni — Roman Śniadecki doskonale widział, czego się można po sowietach spodziewać.
Tyle w kwestii sprostowania.
Jak sięgnę pamięcią ta fotografia Grażyny wisiała zawsze w Mamy pokoju. Dokładnie ta sama, którą później zamieścił w książce „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” Cezary Chlebowski. Od dziecka wiedziałem, że to fotografia siostry mojej Mamy, najmłodszej z sióstr Śniadeckich — Grażyny, która zginęła walcząc z Niemcami. Mama wspominała ją rzadko i prawie zawsze kończyło się to łzami. Trochę więcej zaczęło się o niej mówić w domu dopiero po opublikowaniu w latach sześćdziesiątych książki Chlebowskiego (warto przypomnieć, że w najbliższych dniach ukazało się najnowsze, już ósme wydanie tej pięknej książki, w której sporo miejsca poświęcono właśnie Grażynie).
W sumie bardzo mało o niej wiemy i ja, i moje siostry. Z tych bardzo skąpych i rzadkich wspominek zapamiętaliśmy naprawdę niewiele. Wychowywała się w Białym Dworze według dziwnych pojęć mego Dziadka Romana o wychowaniu panienek, które wspominała nasza Mama. Rano panny Śniadeckie wstawały z pierwszymi promieniami słońca. Od wiosny dzień rozpoczynały od zimnego tuszu [prysznicu — Red. ] na tarasie — po prostu ktoś ze służby wylewał im kubeł zimnej wody na głowę. Z tych ablucji zwolniona była jedynie Roma — była chorowita i Babcia Żenia wywalczyła jej zwolnienie od tej swoistej kąpieli, jak i od forsowniejszych ćwiczeń fizycznych, tudzież zajęć gospodarskich. Dwie córki, najstarsza Irena i najmłodsza Grażyna były jednak chowane w dziwnym, dość surowym reżimie. Po tej porannej kąpieli szły do swoich codziennych zajęć, czyli do pracy w gospodarstwie na miarę swoich sił i możliwości. Było to na przykład obrządzanie „swoich” koni, czyszczenie, karmienie, sprzątanie ich boksów. Nie było mowy, żeby panny nie znały podstawowych zajęć gospodarskich i żeby w tym wyręczała je służba. Po tych zajęciach dopiero śniadanie i nauka. Po nauce pełny luz i swoboda. Tak było, gdy były młodsze, a później taki luz miały tylko w wakacje. Szkoła z internatem była niemal wytchnieniem od tych prac. Inna sprawa, że siostry lubiły te swoje gospodarskie zajęcia i do szkoły, skądinąd także lubianej, niespecjalnie tęskniły.
Najmłodsza Grażyna była oczkiem w głowie całej rodziny. Była ponoć żywa jak srebro, chowana przez swego Ojca trochę jak chłopak. Od najmłodszych lat jeździła konno. Miała swego ukochanego konia, klacz o imieniu „Bajka”. Ta jej fascynacja konną jazdą i w ogóle zwierzakami, przewija się we wspomnieniach o niej jej szkolnych koleżanek. Od najmłodszych lat też polowała, czym, jak się wydaje, koleżankom raczej się nie chwaliła. Chodziła na te polowania razem ze swym Ojcem i strzelała nawet lepiej od niego. Tak przynajmniej twierdził mój stryj, który wiele razy polował razem z nią. A nie było to łatwe, bo Roman Śniadecki był świetnym strzelcem. To, że w partyzantce u „Jakuba Robota” przydzielono ją do rkm, nie było więc przypadkiem — musiała jakoś wcześniej zademonstrować swoje znakomite umiejętności. Z polowaniami związana była też jej inna wielka miłość — piękny pies o dźwięcznym imieniu „Gałgan”.
Z bardziej dziewczęcych talentów miała, również wspominane przez koleżanki, niezłe zdolności plastyczne. Malowała i rysowała znakomicie. Najczęściej były to akwarele, ale próbowała swych sił z dobrym skutkiem także i w malarstwie olejnym. Niewiele się z tego zachowało, zaledwie kilka jej obrazków. Akwarele, jeden olejny i jakieś szkice węglem, czy ołówkiem. Dwie akwarelki, oprawione w ramki wiele lat po wojnie, wiszą w pokoju mojej siostry Bożeny, a przedstawiają poleskie krajobrazy. Takiż olejny obrazek Polesia, mocno zniszczony na skutek złego przechowywania przez Romę, również ma Bożena. Dwa obrazki, szkic przedstawiający ułańską szarżę oraz olejny obrazek figurki kaplicznej z Niepokalanowa znam tylko z przechowywanych w rodzinie zdjęć — właściciele nie chcieli się z nimi rozstać. Z powodu tej pasji malarskiej miała wiecznie usmarowane farbą ręce i buzię, co też wspomina jedna z jej szkolnych koleżanek. Miała zwyczaj przytrzymywania pędzla w zębach podczas pracy. Przy swych zdolnościach plastycznych miała fatalny charakter pisma, zupełnie niepodobny do sióstr, które szczyciły się pismem czytelnym, ładnym i zaokrąglonym. Grażyna wręcz bazgrała kanciasto i niezbyt czytelnie.
W nauce jak u wszystkich Śniadeckich najgorzej szło jej z przedmiotów ścisłych. Słynni pradziadowie wyczerpali chyba talent do tych przedmiotów na wiele pokoleń. Zdecydowanie jednak brylowała w przedmiotach humanistycznych, zwłaszcza w historii. Jako zupełny jeszcze maluch palnęła kiedyś komiczną gafę. Rządcą w Białym Dworze był przez jakiś czas pan o nazwisku Kijaszko, były żołnierz Petlury. Malutka Grażynka prosząc o coś odezwała się do niego z pełną powagą: „Panie Patyczek! Panie Patyczek”. Pan Kijaszko miał poczucie humoru i Grażynka pozostała jego ulubienicą. Pan Kijaszko odegrał też inną rolę. W naszej rodzinie zawsze się sporo śpiewało. Repertuar był bardzo różny i mocno patriotyczny. Żelaznym punktem były wszystkie pieśni popowstaniowe, „Chorał” Ujejskiego, czy Słowackiego „Pieśń konfederatów barskich”. Oczywiście obowiązkowe były też pieśni legionowe, czy na przykład z obrony Lwowa. Dziadek Roman bardzo lubił rosyjskie romanse, a także wszystkie „tutejsze” dumki, czyli pieśni białoruskie i ukraińskie. Pan Kijaszko miał ładny głos i lubił śpiewać, więc do tego rodzinnego chóru często się przyłączał. Jemu to rodzina zawdzięczała wzbogacenie repertuaru na przykład o „Szcze ne wmerła Ukraina”, obecny ukraiński hymn, a wówczas po prostu jedną z petlurowskich pieśni, ze słowami wzorowanymi zresztą wyraźnie na hymnie polskim. Jak wszystkie panny Śniadeckie, Grażyna miała ładny głos i od dziecka była aktywnym uczestnikiem tego rodzinnego chórku. Ze szkół przywoziła nowy, harcerski repertuar. Krótko przed śmiercią przywiozła do Antoniowa słowa przepięknej, harcerskiej piosenki autorstwa druhny Małkowskiej — „Podnóża moich gór”. Tę piękną pieśń znam od dziecka, mimo że Mama śpiewała ją bardzo rzadko, bo mocno kojarzyła jej się ze śmiercią siostry.
Swoje harcerstwo Grażyna traktowała bardzo poważnie, tak jak i większość jej rówieśników. Przed wojną nie była to zabawa w „leśnych ludzi”, a naprawdę poważne życiowe zobowiązanie. Wojna podniosła to zobowiązanie do najwyższej rangi. Grażyna była mu zawsze wierna. Pamiętam taką rozmowę podczas spotkania na Wykusie, w którym brałem udział. „Czortek”, kolega z jej oddziału, wówczas już dość stary mężczyzna, mówił o niej z niebywałym nabożeństwem. A jak oburzył się, gdy zobaczył, podarowane nam przez któregoś ze swoich kolegów zdjęcie, na którym Grażyna siedzi obok jednego z chłopaków z oddziału trzymając butelkę, chyba z bimbrem. „Tego nie powinno się pokazywać — mówił — bo ona nie piła. Była harcerką i trzymała się zasad, a nam, starym koniom wręcz matkowała.” Zgodnie przyklasnęło mu kilku jej kolegów z oddziału siedzących przy ognisku i biorących udział w rozmowie. A przecież gdyby nawet? Wszak była żywym człowiekiem i jako żywy, normalny człowiek miała prawo do ludzkich wad i przywar. Nic nie trafiało mu do przekonania. Dla niego i dla jego kolegów była niemal świętą. Kiedy opowiadał o niej ktoś bardzo bliski w samych superlatywach, można było kłaść to na karb rodzinnych sentymentów, ale tak mówili o niej wszyscy, którzy ją znali.
Była mądrym i dobrym człowiekiem. Nawet mój Ojciec, który starał się nie wygłaszać nigdy sądów o innych członkach rodziny, ją jedną często wspominał, zawsze z wielkim szacunkiem i podziwem. I z wielkim żalem. Jak kiedyś powiedział wspominając Grażynkę (dla niego zawsze pozostała Grażynką), jej śmierć, tak jak i śmierć wielu innych młodych, utalentowanych Polaków była największą stratą: „Była tak zdolna. Kto wie, co mogłaby w życiu osiągnąć? A wysyłanie takich ludzi na śmierć było zbrodnią, po wojnie właśnie ich nam zabrakło.” Nie skomentowałem wówczas tej jego wypowiedzi, ale moim zdaniem, znając jej charakter, prawość i bezkompromisowość, po wojnie wylądowałaby w lesie wśród „żołnierzy wyklętych”, albo w kazamatach UB, tak jak skończyło wielu jej rówieśników.
Była też osobą mocno wierzącą i nie było to kwestią wychowania u sióstr, ale jej wewnętrznego głębokiego przekonania. Chyba zresztą całe tamto młode pokolenie było pełne wiary. Zachowała się jakimś cudem książeczka do nabożeństwa Grażyny, dość podniszczona, z wyraźnymi śladami używania. Z pietyzmem przechowywał ją Dziadek Roman, a teraz moja siostra Bożena.
Bardzo trudno jest pisać o kimś, kto po śmierci był otaczany aurą niemal świętości i kto także z powodów konspiracyjnych nie zostawiał po sobie zbyt wielu wyraźnych śladów. Pozostaje wciąż wiele niejasności, niedopowiedzeń, tajemnic. Tak na przykład niezbyt jasna jest sprawa, dlaczego zdecydowała się na przejście do leśnego oddziału jako zwykły żołnierz. Z jednej jedynej, krótkiej i niezbyt jasnej wzmianki mego Ojca wynikało, że Grażyna była mocno zakochana w kimś z konspiracji i dlatego „za nim poszła do lasu”. Nikt inny nigdy o tym nawet nie wspominał, a taki fakt nie ma też żadnego odbicia w jej korespondencji, ani w żadnych wspomnieniach. Nie wiadomo, czy zaciekłość, jaką okazywała w walce z Niemcami, nie była jednak skutkiem śmierci jakiejś bliskiej jej osoby.
Leży u mnie sterta papierów rodzinnych czekająca na opracowanie, w tym pakiet pozostałych po Grażynie zapisków i korespondencji, odziedziczonych po Dziadku, Mamie i Romie. Starannie go zeskanowałem, a teraz czeka na jakieś opracowanie. O ile zdążę. Wśród tych papierów jest kilka relacji jej kolegów z akcji na Końskie, z uderzenia na pociąg w odwecie za Michniów, opisy jej śmierci i wiersz jej poświęcony. Kilka z tych relacji i wiersz są podpisane n. R. Chyba gdzie indziej jest podpisany jako Rodan. Nie mam najmniejszego pojęcia, czy to pseudonim, czy nazwisko. Jak sam autor określił, wartość tych utworów stanowi nie ich walor literacki, a to, że są prawdziwe. Ten wiersz Rodana pozwalam sobie przytoczyć:

Polska Grażyna

 (mel. Chopina „Skowronek”)

I.
Szumią żałośnie płaczące brzozy.
 Dziś w bólu wielkim serca żołnierzy.
 O wschodzie słońca łącznik donosi:
 Grażyna martwa leży.
 W Ojczyźnie leśnej życie oddała,
 Najświętszej sprawie tak ślubowała.
 Chociaż twarz martwa rumieńcem płonie
 R.K.Em krwią zbroczony,
 Lecz ogniem ciągłym do końca zionie,
 A wróg w głąb lasu pierzcha strwożony.

II.
Warczą motory, świszczą pociski,
 Dla naszej „szóstki” już koniec bliski:
 Umilkły steny, głosy komendy,
 A bór zapłakał z cicha
 Na polu walki ranni, zabici,
 Miedzy rannymi polska Grażyna.
 Na wpół przytomna w aucie legła;
 W nim śni leśna dziewczyna
 Ostatnie słowa konając rzekła:
 „Ginę za Polskę, jestem szczęśliwa”.
n. R.

Pisownię i interpunkcję tego wiersza zachowałem oryginalną. Według tego samego autora zachował się krótki opis tych ostatnich chwil życia Grażyny:
„Por. Robot zakłada trzeci magazynek. Nie rozpoczął serii. Pada ugodzony w pierś... Tuż obok siecze z rkm-u Grażynka. Teraz cały ogień kierują w stronę polskiego rkm-u. Odnieśli wielki sukces, rkm przestał strzelać... Z dziewiczej piersi na komorę zamkową spływa krew. Żyła jeszcze. [Niemcy] Biorą ją do auta. Chcą żywą zabrać do Końskich. Miała jeszcze na tyle siły, żeby im nawymyślać i pluć w chytre ślepia... Na polu walki w konwulsyjnych drganiach leżą cztery ciała leśnych rycerzy. (Por. Dobosz popadł się żywy w ręce rzezimieszków). W aucie, ciemno-piwne oczy zamknęła Grażynka. A ziemia leśna otwarła wspólny, ciemny grób, symbol zmagania się żołnierza leśnego w nierównej walce.
n. R. “

Niechaj nikogo nie razi patos tych słów, czy nieporadność formy. To nie wypracowanie literata, a zwykły opis prostego człowieka. Kogoś, kto Grażynę znał i chciał na miarę swych możliwości utrwalić pamięć o niej i o kolegach z oddziału. To taki list z tamtych lat.

Jerzy Stępniewicz